Rodziny gromadzą się przy kościołach

Proboszcz Zygmunt Zawitkowski nawet nie zamyka już drzwi plebani. Kolejny telefon. - Nie wiem nic, trzeba mieć nadzieję - mówi do mężczyzny, który pyta o syna. Jego wikary jest ranny, ale żyje.

Plebania parafii pw. Miłosierdzia Bożego na blokowisku w Stargardzie Szczecińskim. Proboszcz siedzi w przedsionku, trzyma kartkę z 26 nazwiskami. To jego parafianie, uczestnicy pielgrzymki. Drzwi otwarte, co chwila ktoś wchodzi, wychodzi: ojcowie, koledzy, krewni, mężczyzna z urzędu miasta, który obiecuje pomoc psychologów. - Ludzie chcą, żebym im coś powiedział, a ja nic nie wiem, nigdzie nie mogę się dodzwonić, nikt się nie odezwał, tylko Łukasz - mówi wstrząśnięty.

O tragedii usłyszał o 12.20. Ktoś zadzwonił, było akurat między jedną mszą a drugą. - Już wiedziałem, że to moi parafianie, wyszedłem, powiedziałem w kościele co się stało. Modliliśmy się o spokój dusz dla zmarłych, zdrowie dla rannych i siłę dla członków ich rodzin - mówi proboszcz. Przygotowuje się do mszy po południu. - Boże, co ja powiem w kościele? - zastanawia się. - Że dotknęła nas tragedia i ból, ale nie można tracić nadziei w Opatrzność Bożą. Teraz trzeba się wewnętrznie zmobilizować.

Zadzwonił jego wikary, ks. Łukasz Urbaniak. Swoją komórkę zgubił w rozbitym autokarze, spłonęła. Ks. Łukasz dostał aparat telefoniczny od jakiegoś przechodnia. - Mówił, że jest zakrwawiony, ale żyje. Że wśród żywych nie widzi ks. Przemka Redesa a ks. Zenon Łuczak jest ciężko ranny, ale żyje - opowiada proboszcz. - Mówił, że widok straszny.

Ks. Łukasz Urbaniak i ks. Przemysław Redes to dobrzy koledzy z tego samego roku z seminarium, często się odwiedzali. Obaj w wieku ok. 30 lat, weseli, młodzi księża.

Ludzie zbierają się też pod kościołem. Przychodzą, postoją parę minut, odchodzą. W deszczu, przy zamkniętych drzwiach stoją i czekają na cokolwiek. - Nie wysiedzę w domu, nie da się, myślałam, że tu się czegoś dowiem, kogoś spotkam, bo ręce mi się trzęsą. Parasolkę złapałam, nogi mokre, wszystko mokre, ale jak tu siedzieć w tej tragedii - mówi jedna z przemokniętych, starszych kobiet. Co chwilę wyciera łzy chusteczką. Okazuje się, że to członkini chóru parafialnego. - Sześcioro ich pojechało, w tym jeden pan. Boże, taka tragedia! Tyle się tam wymodlili, już wracali, i taka śmierć? Dlaczego? Wszystkich znałam od czterech lat.

Przychodzi starszy mężczyzna. W autokarze jechał jego syn, Szymon Bednarski, 30 lat, kawaler, mieszka z rodzicami "dobry Polak, wierzący". - Cieszył się, że coś wreszcie w życiu zobaczy, pracował teraz jako operator koparki, odłożył pieniądze - mówi ojciec, Tadeusz Bednarski. - Zostawił komórkę w domu, ale są tam inni, dlaczego się nie odzywa? Sąsiad ma szczęście, jego wnuczek widział babcię w telewizji, znaczy że żyje. A my nic, nikt nam nie mówi.

W kościele pw. Św. Mikołaja w Szczecinie modli się garstka wiernych. Wśród nich Zenon Skroboń, którego żona pojechała na pielgrzymkę. Każdą napotkaną w kościele osobę pyta, czy coś o niej wie. W końcu zapłakany siada w jednej z ław i zaczyna się modlić. Niedługo potem podbiega do niego ksiądz i mówi, że jego żona jest na liście osób w szpitalu. Mężczyzna wybucha płaczem i cały drżąc z uniesionymi w gorę rękoma krzyczy: "Dziękuję Ci Boże, dziękuję, dziękuję!".

Na liście zaginionych jest także ksiądz Przemysław Redes. Parafianie nie wierzą w jego śmierć. - Może po prostu wypadł z autokaru i żyje - mówią.

- Ciocia mojej żony przeżyła - mówi Marcin Szymoniak. - Siedziała z przodu a z tego co wiem, ci z przodu przeżyli.

Po południu na stronie internetowej Świnoujścia podano nazwiska wszystkich 12 pielgrzymów z tego miasta. Rodziny ofiar i poszkodowanych czekały na rządowy samolot z Goleniowa pod Szczecinem, którym mieli polecieć do Grenoble. Miał być po południu.

Wśród pielgrzymów byli rodzice Artura Niewiarowskiego.

- Gdy tylko dowiedzieliśmy się o wypadku, zadzwoniłem do ojca na komórkę - mówi. - Odebrał ktoś z francuskich ratowników. Mam nadzieję, że to dobry znak, że ratownicy zajęli się tatą i chorą na stwardnienie rozsiane mamą.

Ludzie w Stargardzie opowiadają między sobą, że niedługo "podadzą listę". Ale gdzie o tym słyszeli, czy to oficjalna wiadomość, czy tylko plotka, nikt nie wie.

- Siostra wzięła komórkę, próbowałam się dodzwonić i tylko na początku był sygnał a potem takie pi, pi i cisza - przez łzy mówi pani Irena. - Tak się cieszyła, że jedzie, tyle na to czekała. Boże, zawsze była taki cykor, wszystkiego się bała...

Pani Irena też odchodzi. - Tu też nic nie wiedzą, przyjdę na mszę - zapowiada. - Może siostra zadzwoni do domu.

Copyright © Agora SA